Są atrakcyjni i schludnie ubrani. Sympatyczni i wzbudzający zaufanie. Mimo to, gdy pukają do naszych drzwi, zatrzaskujemy je im przed nosem. W niektórych blokach wiszą nawet kartki z napisem „Akwizytorom dziękujemy”. Zwykle tuż obok tabliczki z przekreślonym psem. Zakaz wstępu: dla roznosicieli pcheł i nikomu niepotrzebnych towarów.
Oni sami wyrazu „akwizycja” nie lubią. Wolą mówić o „marketingu” – brzmi ambitniej, bo po angielsku. Marketing bezpośredni, czyli wciskanie ludziom kitu nie w reklamie, z ekranu telewizora czy z billboardu, ale prosto w oczy. Z uśmiechem i przekonywująco. Jeden z najstarszych zawodów świata. W średniowieczu obnośni handlarze zachwalali cudowne mikstury na kurzajki i potencję. Dzisiaj wciskają nam do rąk kosmetyki, energooszczędne żarówki i poduszki z wełny lam. Jak się przed tym bronić? Jak nie ulec pięknym słówkom marketingu bezpośredniego? Przede wszystkim poznać jego tajniki. Haczyka uniknąć najłatwiej, gdy już z daleka umie się rozpoznać przynętę.