Dziecko to konsument, który wymaga szczególnej ochrony. Spotkanie z bublem i tandetą, które dorosłego przyprawia co najwyżej o zgrzytanie zębów, dla niemowlęcia może oznaczać chorobę. Na polskim rynku o bezpieczeństwo małych konsumentów dba właściwie tylko jedna placówka – Instytut Matki i Dziecka. Instytut daje atesty, bez których chyba żaden rodzic nie kupi zabawki czy jedzenia dla swojej pociechy. Czy jednak jego ocenie można do końca ufać?
Jak wygląda procedura badania przez Instytut produktów, które mają być przeznaczone dla dzieci? Teoretycznie pomyślano o każdym szczególe. Wystarczy przykład wody mineralnej – ubiegający się o aprobatę Instytutu producent musi dostarczyć dane dotyczące ujęcia wody, wszystkie możliwe zezwolenia, dokładny opis składników (i źródeł ich pochodzenia) oraz wyniki badań wartości odżywczej i jakości. Przy ocenie wody mierzona jest m.in. jej aktywność promieniotwórcza oraz liczba bakterii po 12 i 36 godzinach od otwarcia butelki. W dodatku Instytut przeprowadza wizytację zakładu.
Jest tylko jedno, małe „ale”: próbki towaru do oceny dostarcza zawsze sam producent. Pomijając fakt, że może je zafałszować, na pewno przechowuje je w innych warunkach, niż hurtownie i sklepy. A to może wpływać na wyniki późniejszych badań.
Nie nasze zadanie…
Okazuje się również, że Instytut, po wydaniu opinii na temat produktu, bliżej już się nim nie interesuje. Nie sprawdza na przykład, czy jego jakość nie ulega z czasem pogorszeniu. – Współpracujemy ze stacjami sanitarno-epidemiologicznymi. Jeśli w ramach rutynowych kontroli stacji są jakiekolwiek zastrzeżenia, produkt traci prawo do naszych rekomendacji. Instytut nie jest jednostką upoważnioną do bieżącego nadzoru sanitarnego. Do takich działań powołane są inne agendy – twierdzi dr Mateusz Kuczabski, zastępca dyrektora IMiD ds. marketingu.
Problem w tym, że owe agendy sprawdzają jedynie, czy produkt nadaje się do spożycia. Czy mieści się w przewidzianych prawem normach. A nie, czy jest dobrej jakości. Tymczasem produkty dla dzieci muszą być wręcz idealne, a nie po prostu „zjadliwe”. Naukowcy przy ich ocenie zamiast trzymać się oficjalnych norm, powinni raczej „dmuchać na zimne”. A to nie jest zadaniem stacji sanitarno-epidemiologicznych.
ni rodzice?
Kolejny problem to fakt, że Instytut wydaje się przeceniać wiedzę młodych rodziców. I jednocześnie spycha odpowiedzialność za uświadomienie im zagrożeń na lekarzy. Rekomendując wodę mineralną wcale nie zabiegał na przykład o to, by na jej opakowaniu znalazła się informacja o konieczności przegotowania wody przed podaniem dziecku. – W żywieniu niemowląt od czasu wprowadzenia promocji karmienia piersią oraz stosowania od początku lat dziewięćdziesiątych powszechnie dostępnego mleka modyfikowanego nie zaleca się pojenia wodą niemowląt po posiłkach. W każdym innym przypadku lekarz pediatra opiekujący się dzieckiem udziela matce szczegółowych informacji żywieniowych, w tym o zasadach higieny przy przygotowywaniu potraw i napojów. Każdy przepis na posiłki dla niemowląt zaczyna się od „wodę przegotuj”, a kończy „potrawę jeszcze raz zagotuj” – zapewnia dr Kuczabski.
Przedstawiciel Instytutu nie orientuje się jednak dokładnie, jaki procent matek zna wszystkie zalecenia lekarzy. Nie wie, ile kobiet pamięta, żeby je stosować nawet, gdy nie przypomina o tym etykieta. I nawet nie zauważa faktu, że – w polskiej, dalekiej od ideału rzeczywistości – niemowlętami zajmują się też osoby trzecie: starsze rodzeństwo, uczynni sąsiedzi… Opiekunowie, którzy często nie mają ani potrzebnej wiedzy, ani doświadczenia. W końcu je zdobywają – niestety, kosztem zdrowia dziecka. Gdy za „entym” razem zauważą, że niemowlę po wypiciu wody boli brzuszek. A wystarczyłaby lepsza informacja na etykiecie…
Przygotowując artykuł skontaktowaliśmy się z kilkoma stołecznymi lekarzami. I – w przeciwieństwie do Instytutu – zdaliśmy sobie sprawę, że w pediatrii istnieją „dwa światy”: Lekarze, którzy prowadzą prywatne gabinety, z reguły mają styczność z kobietami lepiej wykształconymi. Na tyle zamożnymi, że mogą poświęcać maluchom cały swój czas. Są więc przekonani, że matki – nawet bez dodatkowych rad – dbają o dzieci znakomicie.
Tymczasem lekarze ze „zwykłych” przychodni już takiej pewności nie mają. Przyznają na przykład, że na wodzie dla niemowląt potrzebny jest napis o konieczności gotowania. Tyle, że na dźwięk nazwy Instytut Matki i Dziecka, szybko wycofują się z chęci podpisania wypowiedzi swoim nazwiskiem…
Czy mimo wszystko konsument może ufać ocenie IMiD? Na pewno – choć nie w takim stopniu, jak dzieje się to obecnie. Tak naprawdę zmienić powinna się nie tylko polityka samej placówki, ale przede wszystkim sytuacja na polskim rynku. Instytut daje dzisiaj młodym matkom pewność, że oceniany przez niego produkt nadaje się do spożycia przez niemowlęta. Tylko „nadaje się” – a więc nie oblał egzaminu ekspertów – co wcale nie znaczy, że jest najlepszy na rynku, wyjątkowo zdrowy itp. Tymczasem konsumenci często tego nie rozumieją. Rekomendację placówki uważają za znak wyjątkowej jakości – odpowiednik pięciu „gwiazdek”. I do towarów, które się nią chwalą, mają bardzo duże zaufanie. Jak pokazuje praktyka, czasami wręcz zbyt duże.
ytut daje dzisiaj młodym matkom pewność, że oceniany przez niego produkt nadaje się do spożycia przez niemowlęta. Tylko „nadaje się” – a więc nie oblał egzaminu ekspertów – co wcale nie znaczy, że jest najlepszy na rynku, wyjątkowo zdrowy itp.