0,00 zł

Brak produktów w koszyku.

Zakupy to stres

Opublikowano:

Autopromocja

spot_img

Jak wygląda dzień Kingi Rusin? Prowadzenie programów „Dzień dobry TVN”, „You can dance”, do tego własna firma PR… Mimo to, jak mówi, wszystko kręci się przede wszystkim wokół domu i córek. Czasu nie może zabraknąć też na jazdę konną, rolki, rower, pływanie, czytanie… A zakupy? Robi je według utrwalonego scenariusza.

Świat Konsumenta: Dlaczego nie lubi Pani zakupów?
Kinga Rusin: Odpowiedź jest prosta: bo nie mam na nie czasu. Zawsze wszystko kupuję w biegu, nie jestem w stanie się w sklepie odstresować czy zrelaksować. Mogłabym kupować przez internet, przynamniej chemię albo jedzenie, ale ja tak nie potrafię. Muszę dotknąć, sprawdzić, powąchać…

ŚK: Dzisiaj trudno obejść się przecież bez zakupów…
KR: Robię je, ale według utrwalonego scenariusza. W małych sklepach i po drodze do domu, żeby zabierało to jak najmniej czasu. Już nie pamiętam, kiedy ostatnio byłam w supermarkecie – może jakieś siedem lat temu, kiedy to była jeszcze nowość. W supermarketach dostaję migreny. Nie wiem, czy to wina świateł jarzeniowych, tłumu, hałasu, przestrzeni, ale bardzo źle się w nich czuję. Sceptycznie podchodzę do żywności z dużych, sieciowych sklepów. W miejscu, gdzie jest „masowy przerób”, nie może być dobrej jakości. Mam po drodze z pracy do domu trzy sklepy: najpierw warzywniak. Ale taki prawdziwy warzywniak, taki z dawnych lat, gdzie sprzedawca uczciwie mówi, czego nie warto dziś kupować, a co warto. Drugi sklep to mały sklep osiedlowy, gdzie niewielkim producentom opłaca się na przykład przywozić wędlinę robioną w małych masarniach. Taką uwielbiam! Pachnącą i niewypełnioną saletrą. Niedaleko domu mam też piekarnię, gdzie już dawno pojawił się chleb żytni na zakwasie. Staram się nie kupować pieczywa z mąki pszennej. Właściwie do każdego z tych sklepów mogłabym wejść i powiedzieć „dla mnie to, co zawsze”. Taki komfort mamy tylko w małych sklepach, gdzie sprzedawca jest w stanie zapamiętać każdego kupującego.

ŚK: Ale lubi Pani wydawać pieniądze na ciuchy?
KR: Kocham tak zwane okazje. Wyprzedaże i outlety to mój żywioł. Zaraziłam się tym w Stanach Zjednoczonych. Amerykanie są mistrzami świata w naciąganiu na wydawanie pieniędzy, więc w Ameryce okazjom i przecenom nie ma końca. Dałam się złapać na ten haczyk i wzorem moich koleżanek gotowa byłam pokonywać naprawdę duże odległości, żeby coś upolować. Teraz na takie zakupy mam najczęściej czas na wakacjach za granicą. Często wymieniamy się z koleżankami adresami miejsc, które warto odwiedzić, a są w pobliżu jakiegoś turystycznego szlaku. Niestety szukanie okazji ma jedną zasadniczą wadę. Poza tym że daje nam radość bycia „Wilhelmem Zdobywcą”, najczęściej sprowadza się do kupowania zupełnie niepotrzebnych rzeczy. Za każdym razem po takiej podróży mówię sobie: „następnym razem kupię jedną rzecz, taką, której naprawdę potrzebuję, nawet jeżeli nie będzie na przecenie”. I następnym razem znowu jest to samo…

ŚK: Marka jest dla Pani ważna czy nie?
KR: Tak, ale jeżeli sprawdzę ją w praniu. Przekonałam się, w szczególności na produktach dla dzieci, które pierze się codziennie, że jakość można sprawdzić w praniu.

ŚK: Jakość to metka?
KR: Jakość to bardzo często metka. Jeżeli koś mi mówi, że płacimy za markę, nie za jakość, to nie do końca się z tym zgadzam. O firmie GAP, którą pokochałam w Stanach, ludzie mówią, że z roku na rok obniża jakość. A ja i tak bardzo ją lubię. To są rzeczy wielokrotnego użycia. Moja młodsza córka nosi ubrania po starszej, nie mając wcale świadomości, że są używane. Więc w tym przypadku naprawdę wiem, za co płacę.

Staram się oddzielać mój wizerunek publiczny od tego domowego. Kiedy zmywam telewizyjny makijaż, nie rzucam się aż tak bardzo w oczy. Nie mam obsesji na swoim punkcie. Jak pan widzi, na co dzień nawet się nie maluję…

ŚK: W jakie marki ubiera się Pani?
KR: To, co na przykład teraz mam na sobie, to moje odkrycie z zeszłego roku: włoska marka Napapijri. Ma fenomenalne ciuchy sportowe – dobrej jakości, świetnie wykończone, nie mechacą się, ładnie wyglądają, mają bardzo nowoczesny design. Chociaż większość to takie gnieciuchy – wydaje się, że te rzeczy uszyto od niechcenia, są niewykończone, tak naprawdę każdy detal jest tu bardzo dopracowany. Lubię takie dopracowane ubrania.

ŚK: A gdzie kupuje Pani ciuchy na wyjście?
KR: Jeżeli to jest bardzo galowe wyjście, lubię mieć rzeczy szyte dla mnie na miarę. Mam wtedy absolutną gwarancję, że będzie to kreacja niepowtarzalna. Często korzystam z talentu moich przyjaciół z Łodzi i ich firmy MMC. Oni szyją przepiękne rzeczy. Jeżdżą do Indii, do Włoch, szukają nietuzinkowych materiałów. To pasjonaci.

ŚK: Taką sukienkę wieczorową zakłada Pani raz?
KR: Tak.

ŚK: Później ją Pani wyrzuca?
KR: Te rzeczy najczęściej wypożyczam. Po tym, jak ja je założę, projektant ma możliwość ich sprzedania. Jestem trochę takim wieszakiem, reklamą. Za granicą to nikogo nie dziwi, ponieważ osoby rozpoznawalne są w ten sposób „wykorzystywane” i dzięki temu mogą za każdym razem zaskakiwać nową, niepowtarzalną kreacją. Im impreza jest większej rangi, tym bardziej zacięty jest bój o takie znane „wieszaki”. Aktorom też bardzo zależy na tym, żeby za każdym razem wyglądać oszałamiająco. Ta gra jest więc absolutnie fair.

ŚK: U nas w Polsce tego nie ma.
KR: Ale już przed dużymi galami polscy projektanci walczą o znane nazwiska. Później w kolorowej gazecie można przeczytać, kto wystąpił w czyich sukienkach.

ŚK: Lubi Pani chodzić na gale?
KR: Rzadko pokazuję się na takich imprezach. Najczęściej bywam na tych, które organizuje moja firma, albo na takich, na które chodzę ze służbowego obowiązku

ŚK: Powracając do zakupów, przeszkadza Pani wzrok ludzi na sobie?
KR: Robiąc zakupy raczej nie zastanawiam się nad tym, czy ktoś mnie obserwuje. Poza tym że pracuję w telewizji, jestem przecież przede wszystkim mamą i gospodynią domową. Nikt mnie w tych zadaniach nie wyręczy. W miarę możliwości staram się oddzielać mój wizerunek publiczny od tego domowego. Kiedy zmywam telewizyjny makijaż, nie rzucam się aż tak bardzo w oczy. Nie mam obsesji na swoim punkcie. Jak pan widzi, na co dzień nawet się nie maluję…

ŚK: Nigdy?
KR: Bez przesady. Kiedy mam jakieś ważne spotkanie, albo bardzo mi zależy, żeby na kimś zrobić wrażenie, to oczywiście się maluję. Ale chyba najbardziej lubię taki zadbany „natural look”. Na co dzień używam naturalnych kosmetyków pielęgnacyjnych z linii PAT & RUB. Już niedługo będą w sprzedaży. Firmuję je swoim nazwiskiem. Stworzyłyśmy je razem z moją koleżanką, która ma firmę kosmetyczną i, tak jak ja, jest fanką naturalnych produktów, które powstają bez grama chemii, z najwyższej jakości składników z upraw ekologicznych.

ŚK: Jak godzi Pani rolę matki i gwiazdy telewizyjnej?
KR: Nie jest łatwo, ale jakoś daję radę. Mam tak naprawdę trzy prace. Dzisiaj na przykład miałam być służbowo w Poznaniu, ale… zrobiłam sobie labę. Dlatego możemy się spotkać. Wczoraj skończyłam pracę o pierwszej w nocy, a dzisiaj miałam wsiąść do pociągu o siódmej rano – nie dałam rady, po prostu nie wstałam. Mój organizm też ma ograniczoną wytrzymałość. Ale zwykle faktycznie mam dosyć precyzyjnie zaplanowany czas, który rozdzielam pomiędzy różne moje aktywności. A wszystko i tak kręci się przede wszystkim wokół domu i córek. Szczęśliwie dzielą ze mną prawie wszystkie moje pasje, dlatego możemy wspólnie czynnie spędzać czas i dobrze się przy tym bawić. Jeździmy razem na koniach i na nartach, na rolkach i na rowerze, pływamy i gramy w tenisa, czytamy razem książki i gramy w rummikub. Moje córki to już trochę moje koleżanki i mam nadzieję, że nasze relacje zawsze będą tak właśnie wyglądały. Jednocześnie one mają szacunek do tego, co robię zawodowo i nie mają pretensji, kiedy wracam późno do domu, bo na przykład mam nagranie.

ŚK: Jaki sport najbardziej Pani lubi?
KR: Są dwa sporty które kocham równorzędnie: to jazda konna i narty. Reaktywowaliśmy z przyjaciółmi sekcję narciarską dla dorosłych przy Warszawskim Klubie Narciarskim. Jeździmy na obozy, na zawody i czujemy się tak, jakbyśmy znowu mieli po 18 lat. Na konia staram się wsiadać, jak tylko mam wolną chwilę. Bardzo poważnie podchodzę do treningów, chociaż robię to wyłącznie dla własnej satysfakcji. Ostatnio do moich sportów dołączyła obowiązkowa gimnastyka. Muszę się codziennie rozciągać i wzmacniać tzw. gorset mięśniowy, żeby nie dawał mi się we znaki mój kontuzjowany w dzieciństwie kręgosłup.

ŚK: Ufa Pani reklamom telewizyjnym?
KR: Prawie ich nie oglądam. Reklamy trzeba weryfikować z rzeczywistością i traktować informacyjnie, ale nie bezkrytycznie. Ja bezkrytycznie reklam nie traktuję, ale też trudno niektórym reklamom nie wierzyć.

ŚK: Kieruje się Pani nimi?
KR: Myślę, że reklamami kierują się przede wszystkim dzieci. Ja nawet miałabym problem z wymienieniem, jakie teraz są reklamy. Czy się nimi kieruję? Podchodzę do zakupów empirycznie – jeżeli coś mnie skusi, staram się to wypróbować. Z drugiej strony trudno nie ulec magii reklam. Jak się słyszy kilkaset razy w radiu czy w telewizji nazwę jakiegoś produktu, to chcąc nie chcąc, w sklepie zwraca się na niego uwagę.

Moglibyśmy nauczyć się od Amerykanów bezinteresownego uśmiechania się do siebie, zamiast warczeć od rana do wieczora. Niestety u nas na pytanie „Powiodło ci się?” odpowiadamy „Nie, jestem beznadziejny”. Zero poczucia własnej wartości. Stąd bierze się frustracja, niezadowolenie z życia, krytykanctwo posunięte do granic możliwości.

ŚK: Jest Pani oszczędna, rozrzutna, chytra?
KR: Na niektóre rzeczy warto wydać więcej, bo to się po prostu opłaca. Czyli jednak jestem oszczędna. Tak jest na przykład ze środkami czyszczącymi – kupuję droższe, ale bardzo wydajne. Od jakiegoś czasu używam wyłącznie ekologicznych środków czyszczących, takich które nie zawierają chemicznych detergentów. Podobnie rzecz ma się z markowymi ubraniami – wolę zainwestować i kupić coś droższego, co dobrze wygląda i po 10 i po 20 praniach. Chociaż czasami ulegam pokusie kupienia czegoś, co tak po prostu przyciągnęło mój wzrok…

ŚK: Ma Pani wyrzuty sumienia po takim spontanicznym wydatku?
KR: Ja za swoje przyjemności płacę sama, wydaję wyłącznie to, co sama jestem w stanie zarobić. Dokładnie wiem, ile mogę wydać, więc moja spontaniczność jest ograniczona. Czasami, choć rzadko, zdarza mi się wydać więcej niż powinnam, ale jest to zawsze w graniach zdrowego rozsądku.

ŚK: Czym są dla Pani pieniądze?
KR: Gwarantem bezpieczeństwa. Chciałabym gospodarować pieniędzmi tak, żeby w przyszłości nie okazało się, że nie mam z czego żyć. To takie podejście zdroworozsądkowe. Mój tata miał genialne pomysły wiele lat wcześniej niż dochodzili do nich inni. Swego czasu wymyślił ekogospodarstwa na Mazurach z hodowlami bażantów i dzikich zwierząt. Albo 15 lat temu zaczął interesować się uzyskiwaniem ropy naftowej z produktów, które z ropy naftowej powstają – z plastikowych torebek i opakowań. Dziś już się to robi. Mój ojciec osiągał jakiś sukces, często go spieniężał, po czym był w stanie wszystko przetrwonić. On nie potrzebował poczucia bezpieczeństwa. On żył z dnia na dzień. Ja nie.

ŚK: Czyli nie wrodziła się Pani w tatę?
KR: Wrodziłam się, jeżeli chodzi o podejmowanie ryzyka w sprawach związanych z finansami, z biznesem. Natomiast zdecydowanie nie, jeśli chodzi o rozrzutność.

ŚK: Jak ocenia Pani kulturę Polaków?
KR: Większość Polaków ma złe zdanie o kulturze osobistej Amerykanów: mówią, że nie potrafią zachować się przy stole, że nie mają pojęcia o świecie, ze są płytcy w okazywaniu uczuć itd. Mieszkałam cztery lata w Stanach i bardzo bym chciała, żebyśmy część amerykańskiej kultury, tą lepszą, przenieśli na polski grunt. Amerykanie są uśmiechnięci od rana do wieczora. My mówimy, że to jest płytkie i sztuczne i wyuczone. Ale jakie to jest miłe! Też moglibyśmy się tak „wyuczyć”, żeby bezinteresownie się do siebie uśmiechać, zamiast warczeć od rana do wieczora. Niestety u nas na pytanie „jak się czujesz?” odpowiadamy „źle”. „Powiodło ci się?” „Nie, jestem beznadziejny”. Zero poczucia własnej wartości. Stąd bierze się frustracja, niezadowolenie z życia, krytykanctwo posunięte do granic możliwości.

ŚK: Pani tak się bezinteresownie uśmiecha?
KR: Kiedy wróciłam ze Stanów, byłam tym zarażona, tylko że strasznie szybko mi przeszło. Miałam wrażenie, że ludzie patrzą na mnie, jak na kretynkę. Największego szoku doznała moja córka. Kiedy wróciliśmy z nią do Polski miała 10 miesięcy. Była przyzwyczajona do zainteresowania swoją osobą, do uśmiechów, którymi obdarowywali ją zupełnie nieznani ludzie. Pamiętam nasz pierwszy spacer w Łazienkach, kiedy moje dziecko patrzyło na każdą przechodzącą osobę w nadziei, że ona się spojrzy i uśmiechnie. I nic. Po miesiącu zaczęła płakać za każdym razem, kiedy ktoś obcy podchodził do wózka.

ŚK: Ale nie uważa Pani, że teraz się coś zmienia?
KR: Nie. Myślę, że jeszcze wciąż jest tak samo. Chociaż odkąd Polacy wyjeżdżają za granicę, coraz bardziej wychodzą na zewnątrz, muszą się dostosować do kultury anglosaskiej: uśmiech na twarzy, wiara w siebie itd. Udział w programie „You can dance”, gdzie na castingi przychodzili głównie bardzo młodzi ludzie, pokazał mi, że jest tendencja do zmiany, że ci ludzie już są uśmiechnięci, chcą się pokazywać, nie wstydzą się, nie boją, są otwarci, nie krępuje ich kamera. To bardzo dobra tendencja.

ŚK: Czyta Pani wypowiedzi na forach internetowych na swój temat?
KR: Nie, bo bym zwariowała. Nie jest mi to potrzebne. Jestem szczęśliwa, mam fajną rodzinę, fajną pracę. Szkoda czasu na czytanie bzdur i później jeszcze komentarzy do tych bzdur. Na forach internetowych najczęściej o wszystkich pisze się źle, podchwytuje się każdą negatywną myśl, każdą, nawet najbardziej ohydną plotkę traktuje jak prawdę objawioną. Szkoda, że nie ma takiego forum z pozytywnymi postami, szkoda, że nie ma mody na pozytywne myślenie. Jakby ktoś u nas rozpoczął taką wielką akcję społeczną „bądź na TAK”, która namawiałaby do tego, żeby mówić, pisać i myśleć pozytywnie, to chętnie bym się do takiego ruchu przyłączyła.

ŚK: Czyta Pani książki?
KR: Tak. Teraz skończyłam książkę, którą pożyczyłam od Michała Piróga, tancerza i choreografa – jurora w programie „You can dance”. Byłam ciekawa, co on czyta, bo do Paryża przywiózł tony książek! Pracowaliśmy po 13 godzin, więc nie wiem, kiedy miał czas na ich czytanie. Zaczęłam mu je podbierać. Właśnie przeczytałam „Wszystkie Boże dzieci tańczą” Murakamiego. Myślałam, że to jest o tańcu, ale nie. To kilka abstrakcyjnych opowiadań. Fajnych, ale niewiele wnoszących do moich doświadczeń literackich.

ŚK: A ma Pani taką swoją książkę życia?
KR: Jako nastolatka miałam ukochaną autorkę – Sigrid Undset. Czytałam każdą jej książkę, a było to karkołomne, bo pisała głównie powieści wielotomowe – tzw. skandynawskie sagi rycerskie – powieści z norweskiego średniowiecza. Całkiem niedawno przeczytałam po raz kolejny „Olafa, syna Auduna”. I czytam w tych sagach, jak ludzie żyli w zimnym średniowieczu, jakie wtedy mieli problemy… Kiedy kończę, świat wydaje mi się taki pozytywny: mamy okna, centralne ogrzewanie, po ryby idę do sklepu, mamy co jeść… Na mojej szafce leżą bardzo różne książki. Mam to do siebie, że jak wciągnie mnie jakaś książka, to mogę nie spać, żeby tylko ją przeczytać. A jeśli nie uda mi się zdobyć takiej, która mnie zainteresuje, mam pod ręką kilka tytułów: od książek psychologicznych po powieści współczesne. Staram się też czytać autorów nominowanych do Nike. Chcę być na bieżąco.

ŚK: Jakie filmy Pani ogląda?
KR: Cztery lata życia w Ameryce poświęciłam na zajmowanie się amerykańską kulturą. Robiłam sprawozdania z pięciu z rzędu ceremonii rozdania Oskarów. Wtedy żaden film nie umknął mojej uwadze. Teraz nie mam aż tak dużo czasu na kino i bardzo tego żałuję. Aż wstyd się przyznać, kiedy ostatni raz byłam w kinie. Podczas przerwy w castingu do „You can dance” poszłam na film, jedyny, który akurat o tej godzinie grali. Już po 10 minutach wiedziałam, że nie chcę go oglądać – jakaś pseudoromantyczna komedia – koszmar. Ale zostałam te dwie godziny. Dla samego siedzenia w fotelu kinowym.

ŚK: „You can dance” to przygada czy praca?
KR: To jest wyzwanie. Czegoś takiego jeszcze nigdy w życiu nie robiłam. Tu trzeba dobić do tego wysokiego „c” wyznaczonego przez twórców formatu, który fantastycznie sprzedaje się w Stanach. Jeżeli moi szefowie doszli do wniosku, że nadaję się do tego, by prowadzić wielkie show, uznałam, że warto w to wejść i sprawdzić się. Bo to jest wielkie show, w przeciwieństwie do „Dzień dobry TVN”, które również prowadzę, i które jest programem niszowym, ale cudownym, bo ma swoją wierną publiczność. Praca w „You can dance” okazała się bardzo ciężka, nie tylko fizycznie, ale i emocjonalnie. Nie zdawałam sobie z tego sprawy. Tutaj musiałam stać się bardziej psychologiem niż dziennikarzem, wejść w duszę tych młodych tancerzy, poczuć to, co oni czują, dać im poczucie bezpieczeństwa, otworzyć ich..

ŚK: Uważa Pani, że ten program się udał? Dorównał amerykańskiemu pierwowzorowi?
KR: Jeszcze nie możemy tego powiedzieć. Uważam, że pierwsze odcinki castingowe były bardzo fajne, a teraz przed nami poważne zadanie: odcinki na żywo. Trudno powiedzieć, czy to już jest to. Myślę, że jesteśmy na dobrej drodze. W USA pierwsza edycja była jednym wielkim eksperymentem, a druga doszła już do perfekcji. Myślę, że będziemy mieli szansę zrobić drugą i w Polsce.

ŚK: Ma Pani faworyta wśród tancerzy?
KR: Są tacy, którzy mi się bardzo podobają, ale nie mogę o tym mówić.

Najnowsze Artykuły

WIĘCEJ PODOBNYCH

Które ziemniaki mają pestycydy? Sprawdziliśmy

Ziemniaki z Biedronki nie miały żadnych pozostałości pestycydów. Pod tym względem spełniały normy nawet...

Zbadaliśmy pestycydy w pomidorach z Lidla i Biedronki

Po teście jabłek kolej na pomidory. Okazuje się, że one również zawierają pozostałości pestycydów....

Jabłka z Lidla gorsze niż z Biedronki

Fundacja Pro-Test wykryła aż dziewięć różnych pestycydów w jabłkach z Lidla. W jabłkach z...