Mistrzyni świata w boksie, mimo że uprawia sport dla twardzieli, nawet na ringu pozostaje stuprocentową kobietą. A jako stuprocentowa kobieta relaksuje się na… zakupach. Nawet przed walką.
Świat Konsumenta: Boks to typowo męska dyscyplina. Czy jako nastolatka wdawała się Pani w bójki?
Agnieszka Rylik: Absolutnie nie. Może w pierwszej klasie podstawówki… Zawsze byłam czynna sportowo, aż trafiłam do sekcji kick-boxingu. Przez przypadek. Na treningu było tyle samo kobiet, co mężczyzn. Nie czułam, że trafiam do męskiego sportu.
ŚK: A jak wyglądał ten przypadek?
AR: Moja kuzynka poprosiła mnie, żebym towarzyszyła jej w sekcji samoobrony. Okazało się, że to był kick-boxing. Kuzynka ,,wysiadła” po dwóch miesiącach, zresztą jak wszystkie kobiety, i zostałam ja – rodzynek. Później boks był naturalną kontynuacją, bo jako kick-bokserka byłam już wysoko w rankingach boksu zawodowego. Dostałam propozycję od promotora, dobre warunki i zdecydowałam się. To całkiem inny sport. Po 11 latach uprawiania kick-boxingu, boks okazał się po prostu rewelacją! Od początku zakochałam się w tej dyscyplinie. Jest inny dystans, inaczej się walczy.
ŚK: Czy chwile zwątpienia towarzyszą czasem tak silnej kobiecie jak Agnieszka Rylik?
AR: Pewnie tak. Na początku musiałam zdecydować, czy w ogóle chcę walczyć. Były momenty, że coś nie wychodziło na sparingach, stwierdzałam, że to nie jest dla mnie. Ale później poziom hormonów się uspokajał i byłam już w swoim żywiole. To jest sport, w którym trzeba być twardym, a ja jestem normalna i miałam takie momenty, kiedy się marnie czułam.
ŚK: Doprowadziła Pani do kontuzji kolana…
AR: Kolano jeszcze nie jest ,,zreperowane”, ale to zupełnie inna sprawa. Większość kontuzji łapałam przy innych sportach, niestety. Najgorszą było naderwanie ścięgna Achillesa. Natomiast operacja kolana mnie czeka. Cały czas nie mam na nią czasu. Koliduje mi ze sprawami zawodowymi. Dlatego teraz ustaliłam termin na lato. Na razie mogę biegać, jeździć na rowerze, ale nie ćwiczyć wyczynowo.
ŚK: A potem wraca Pani do wyczynowego uprawiania boksu?
AR: Zobaczymy, czy zdrowie pozwoli. Jeśli wszystko będzie OK, czeka mnie parę miesięcy rehabilitacji i odbudowywania formy. Boks mnie kręci. Rzadko mi się to zdarza, ale jak jestem na gali boksu, lubię wejść do kolegów do szatni, żeby poczuć adrenalinę…
ŚK: A co sportowiec robi po zakończeniu kariery bokserskiej, gdy tej adrenaliny jest znacznie mniej?
AR: Jestem uzależniona od sportu, więc codziennie coś uprawiam, ale zawsze wiedziałam, że kariera sportowa nie będzie trwać wiecznie. Dlatego rozwijałam się. Robiłam różne rzeczy. Zawsze byłam wzorową uczennicą. Miałam stypendium.
ŚK: Praca przy programie Dzień Dobry TVN jest stresująca?
AR: W pewnym sensie. To nie jest tak, że mam naturalny dar, że staję przed kamerą i budzi się we mnie zwierzę telewizyjne. Na początku musiałam się wyluzować.
ŚK: Jak walczy Pani ze stresem?
AR: W pewnych momentach nie można okazywać stresu. Trzeba mieć odporność psychiczną. Gdy odpuszcza się na ringu, zaraz widzi to przeciwnik. Wszystkie emocje są jak na dłoni.
ŚK: A gdy stoi Pani na ringu to…
AR: …nie słyszę tego tysiąca ludzi. Słyszę tylko trenera, bo walczy się samemu. Trzeba być maksymalnie skoncentrowanym na przeciwniku, na jego ruchach, na prowadzeniu swojej taktyki. Trzeba umieć się skoncentrować. Absolutnie nie myśleć, że gdzieś tam tusz do rzęs się rozmazuje. Na ringu makijaż się nie sprawdza.
ŚK: Makijaż może nie, ale paznokcie zawsze ma Pani pomalowane na ringu…
AR: Przed walką należy odpoczywać, ale jest też adrenalina i coś trzeba robić. Dlatego malowałam sobie paznokcie. To rozluźnia.
ŚK: Denerwuje się Pani czymś w życiu?
AR: Mam miłe życie. Czasami je sobie uprzykrzam i szukam dziury w całym, ale ogólnie jest dobrze. Jestem szczęśliwą osobą. Mam wspaniałych rodziców, cudowną siostrę, ukochanego mężczyznę, ukochanego psa. Rodzina jest ważna.
ŚK: Samotność to Pani największy demon?
AR: Czasami dobrze jest mi samej ze sobą. Dzisiaj osiągnęłam już taki stan, że mam momenty szczęścia, kiedy jestem sama. Nie muszę mieć nikogo obok.
ŚK: A znajomi?
AR: Mam bardzo małe grono znajomych. Zawsze trenowałam i miałam więcej kolegów niż koleżanek. Teraz, w Warszawie, prawie nie mam znajomych. Przyjeżdżają do mnie przyjaciele z Kołobrzegu, z Poznania. Poszerzyło mi się grono znajomych po udziale w „Tańcu z gwiazdami”. Lubię ludzi uśmiechniętych, pozytywnych. Chodzi o to, żeby byli normalni, bez zawiści i zazdrości. Nie mam takich znajomości, że muszę iść z kimś na siłę na kawkę i słuchać o jakichś ambitnych planach. Nie stwarzam takich sytuacji.
ŚK: Co dał Pani taniec?
AR: Dużo. Przede wszystkim w tańcu załamana jest bariera międzyludzka, dystans. Nagle masz przed sobą pana ,,nos w nos”, chwytacie się za biodra. Taniec to też pokazywanie emocji. Trzeba się otworzyć. Mój partner mówił, że to naturalne, żeby się tak ,,miziać” po ciele w rumbie, a ja pytam: ale dla kogo to jest naturalne? Myślisz, że jak tańczę, to tak się dotykam i tak wyrażam emocje? Tego wszystkiego trzeba się nauczyć. To bardzo fajne, bo poznajesz siebie, otwierasz się. Ale dopiero po jakimś czasie udało mi się poczuć taniec i nie musiałam myśleć, że mam za nisko brodę albo za wysoko barki. Na początku byłam spięta. Sędziowie nie pałali do nas sympatią. Ale w końcu odpuściłam sobie i dobrze się bawiłam. Wyszłam do samby w wielkim afro, zrobiliśmy taki pastisz. Wielu ludzi mówiło, że jestem pod wpływem alkoholu, co absolutnie nie jest prawdą.
ŚK: Trudno było konkurować z innymi uczestnikami?
AR: Ja tam byłam z innego świata. Większość miała doświadczenie sceniczne, była po kursach. My i tak zaszliśmy bardzo wysoko. Byłam pewna, że odpadnę szybciej. Mój menadżer też tak skonstruował kontrakt, że wystąpię w pierwszym i drugim odcinku, a potem w ostatnim, w którym wszyscy tańczą. A tu się okazało, że zabawa trwała pół roku.
ŚK: Kolejny sukces.
AR: Z tym że tańca nie traktowałam sportowo.
ŚK: Jak udaje się Pani zachować kobiecość przy katorżniczych treningach bokserskich?
AR: Jeśli jest się kobietą na co dzień, to myślę, że żaden sport tego nie odbierze. Wiele osób być może utożsamia tę dyscyplinę z groźnym wyglądem zawodników… Wymyśliłam sobie, że będę boksować w spódniczce, bo tak się dobrze czuję. Kiedy zobaczyłam bokserki w tych męskich galotach za kolano, stwierdziłam, że lepiej wyglądam w spódniczkach przed kolano. Pamiętam, chciałam kiedyś wystąpić cała w czerni. W ostatniej chwili dostałam buty bokserskie, które nie dość że nie były krótkie za kostkę, tylko do połowy łydki, co fatalnie wygląda, to jeszcze z białymi paskami. Nagle mój promotor patrzy, a ja wychodzę na ring w czarnych i krótkich. Po prostu je ciachnęłam nożyczkami i czarnym markerem zamalowałam białe paski.
ŚK: Jest Pani estetką. Sporo Pani wydaje na kosmetyki?
AR: Kosmetyki są ważne. Mam suchą cerę, więc po każdym prysznicu wklepuję krem. Bardzo się cieszę, że w Polsce otworzyli wreszcie Body Shop – kupiłam tam sobie masło kakaowe, mocno natłuszczający balsam. Lubię również balsamy ujędrniające. A od czasu do czasu – krem do masażu Clarins. Daje przyjemny chłodek. Kremy zmieniam systematycznie. Najczęściej używam Clinique, Clarins i Lancôme. Podobno dobre są dermokosmetyki z witaminą C. Te ostatnie stosuję raz na jakiś czas. Czasami lubię nakładać różnego rodzaju maseczki.
ŚK: A peelingi, liftingi?
AR: Peelingi tak, liftingi jeszcze nie za bardzo, aczkolwiek wszystko jest dla ludzi. Tak naprawdę nie przywiązuję się zbytnio do marek, może z wyjątkiem podkładu – Chanel Vitalumiere. Bardzo ważne jest też odpowiednie oczyszczenie twarzy. Jestem uzależniona od tuszów wodoodpornych, a więc i zmywaczy do oczu – używam Heleny Rubinstein i Lancôme. Są idealne! Nie podrażniają oka. Jeszcze jeden kosmetyk jest niezmienny – najlepszy na świecie dezodorant w kulce, który nie brudzi: Clinique. Nie brudzi, a skóra się nie poci. Mam go zawsze w torebce i polecam.
ŚK: Kto dba o Pani włosy?
AR: Chodzę do Macieja Wróblewskiego, który z resztą namówił mnie do ścięcia. Przyszłam do niego po trzech miesiącach, chciałam jakiejś zmiany. Zaproponował mi ścięcie. A ja: Ale jak to? On: Może na krótko? To tnij na krótko! – fajnie czasem coś zmienić, zrobić coś innego, szalonego.
ŚK: Zapachy…
AR: Chanel Chance. Mam jeszcze inne genialne fioleczki, ale nie pamiętam nazwy. Generalnie wybieram delikatne zapachy. Teraz na wiosnę używam Feminine Dolce&Gabbana. Mocniejsze raczej na wieczór.
ŚK: Stroje, marki, projektanci…
AR: Nie mam zasadniczo żadnych ulubionych projektantów. Nie współpracuję z nikim. Staram się wybierać to, w czym jest mi wygodnie i w czym dobrze wyglądam. Uwielbiam garnitury Bossa. Fajne materiały, fajnie skrojone. Najczęściej robię zakupy za granicą. Najlepszy jest Amsterdam. Uwielbiam. Czasami latałam tam na weekend tylko w tym celu. Fajne miasto, dużo unikalnych sklepów. USA też jest dobrym miejscem na zakupy. Przywożę stamtąd zawsze kilka par butów. Mam we wszystkich kolorach – fioletowe, różowe. Ale staram się nad tym panować, bo już nie ma miejsca w garderobie…
ŚK: Preferuje Pani małe czy duże sklepy?
AR: Lubię małe sklepy. W Amsterdamie jest uliczka z samymi sklepikami. W Warszawie natomiast zakupy robię przypadkowo, zwykle w centrach handlowych. Często mam kłopot ze znalezieniem tego, co chcę. Staram się odejść od sklepów, które mają swoją filię na całym świecie. Zmęczyło mnie, że w kolejnych centrach są te same sklepy.
ŚK: Jak ocenia Pani kulturę konsumencką w innych częściach świata?
AR: Najlepszy serwis jest w Japonii. Ci ludzie wydają się być wprost stworzeni do tego, by usługiwać, kłaniać się. W Hongkongu również, w Szanghaju – nie. W Japonii szukaliśmy tamtejszych projektantów. Byliśmy w takiej ,,trendy” dzielnicy, młodzieżowej. Chodzimy, szukamy, a tam największym trendem okazały się… czapki bejsbolówki i hip-hopowe bluzy…
ŚK: Zakupy to dobry sposób na relaks?
AR: Wielu zawodników przed walką nie śpi, stresuje się, natomiast ja jeszcze mogę iść na zakupy.
ŚK: Dziękuję za rozmowę.
Zdjęcia: producent sesji: Anna Laszuk; fotograf: Oiko Petersen; wizaż: Anna Ampulska; wnętrza: Almi Decor (Złote Tarasy)