Po wylądowaniu na lotnisku w Warszawie czeka mnie jak zwykle ciężka przeprawa z celnikami. Niby początkowo nie wzbudzam podejrzeń – plecak, aparat, jakaś chuścinka na głowie – ale wystarczy pierwsze prześwietlenie bagażu, by usłyszeć znane mi już: „Panią prosimy na boczek”. Idę na boczek i od razu wiem za co. Za zawartość.
Zawartością mojego plecaka są różności przywiezione z Kathmandu, stolicy Nepalu. Zadziwią one (niestety) nawet niejedno już widzącego celnika. Właściwie nic stamtąd wartościowego przywieźć się nie da, a jednak tak różnorodnych, różnobarwnych, aromatycznych i apetycznych towarów nie znajdzie się na europejskich rynkach.