Zakupy wyglądają tu zupełnie inaczej, niż u nas. Wchodzimy do sklepu i zanim się obejrzymy, sprzedawca staje się naszym największym przyjacielem. I już od progu rozpoczyna się barwny spektakl prezentowania towarów, zachwalania, gry na emocjach, a gdy jesteśmy oporni w kupowaniu, stajemy się świadkami wręcz lamentów i obrażania się, by po chwili znów sprzedawca przysięgał nam przyjaźń do grobowej deski.
Doświadczony konsument nie da się jednak zwieść tym grom zakupowym. On wie, że cel sprzedawcy jest jeden: po prostu sprzedać nam jak najwięcej za jak najwyższą cenę. Dlatego należy się targować. Targowanie się, i to zaciekłe, jest tutaj jak najbardziej na miejscu. W dobrym tonie będzie wręcz naśladowanie sprzedawcy w jego przesadnych gestach i wymyślaniu ujmujących serce argumentów, aby daną rzecz kupić jak najtaniej. Kiedy więc usłyszymy od sprzedawcy, że ten w domu ma przecież do wyżywienia ósemkę głodnych dzieci, że jeśli nie sprzeda nam figurki wielbłąda, żona puści go z torbami. I gdy w końcu z ust jego wydobędzie się żałosne wołanie: „”Ali bankrut! Ali bankrut!””, wtedy my odpowiedzmy w tym samym tonie, przedstawiając sprzedawcy naszą tragiczną sytuację rodzinną, oczywiście posiłkując się w tym momencie bujną wyobraźnią.
Zakupy niekontrolowane
Nie każdy sprzedawca ucieknie się od razu do tak „”wysublimowanej”” gry na naszych emocjach. Na początku stara się raczej przekonać nas do ogromnej (i ogromnie przesadzonej) wartości, jaką posiada wybrany produkt. Powróćmy do przykładu figurki wielbłąda, tym bardziej, że jest to przykład autentyczny, z życia (zapewne zresztą niejednego turysty) wzięty. Wszystko zaczyna się od spojrzenia rzuconego przez klienta – ot tak, od niechcenia – na wspomnianego wielbłąda – niewielką figurkę koloru ciemnobrązowego, tak naprawdę niczym szczególnym nie wyróżniającą się spośród tuzina innych figurek oferowanych na stoisku, rozstawionym przy drodze łączącej hotel z pobliską miejscowością przez handlarza przedmiotów, które ogólnie można określić mianem „”pamiątek z Tunezji””. To spojrzenie rzucone ukradkiem wystarczyło, aby sprzedawca chwycił wielbłąda i zaczął go prezentować ze wszystkich stron. Zaraz po tym wręcza figurkę jeszcze zdezorientowanemu klientowi. Kiedy ten nie chce jej wziąć, wręcz wpycha ją w objęcia turysty. „”Ile kosztuje?”” „”80 dinarów”” (to prawie 50 euro). Klient z nieśmiałym uśmiechem próbuje wyjaśnić, że nie jest zainteresowany zakupem wielbłąda, ale od razu otrzymuje ofertę zabrania go ze sobą do pokoju hotelowego – jeszcze bez zapłaty – żeby się namyślić. Tu należy zwrócić uwagę na doskonałą znajomość sztuczek socjotechnicznych, jaką wykazuje się każdy prawdziwy tunezyjski handlarz, nawet ten z najmniejszego sklepiku, w najdalszej wiosce. On wie, że z każdą sekundą klientowi jest coraz trudniej odmówić kupienia pamiątki. Ale na obeznaniu z psychologią sprzedaży umiejętności naszego handlarza (podobnie zresztą jak i większości handlarzy z miejscowości uczęszczanych przez turystów) się nie kończą. Ludzi tych bez żadnej przesady można nazwać poliglotami. Władają bowiem tyloma językami, ile narodowości przewija się przez ich sklepy. Polski? Owszem – czemu nie? I to nie tylko w zakresie pojedynczych słów związanych ze sklepem i z oferowanym towarem. Z tunezyjskim sprzedawcą spokojnie porozmawiamy o jego rodzinie, o naszym kraju i na wiele innych tematów niezwiązanych z zakupami, a to wszystko po polsku!
Wróćmy jednak do zagubionego już klienta, który dzierży w rękach figurkę wielbłąda. Kiedy wykaże się na tyle dużą dozą asertywności, że odmówi zabrania towaru do hotelu, sprzedawca przejdzie do kolejnego etapu – do prezentowania licznych zalet wielbłąda. Po pierwsze konsument dowiaduje się, że figurka jest wyrzeźbiona ręcznie przez jednego z najsłynniejszych artystów okolicy. Po drugie – materiał. Otóż wielbłąd jest z czystego marmuru. Kiedy klient obstukuje w figurkę podejrzewając, że jest wykonana ze zwykłego plastiku, sprzedawca krzyczy z podnieceniem: „”Marmor! Marmor!””. Jeśli i to nie wystarczy, aby przekonać klienta, na pomoc biegnie kolega naszego sprzedawcy, z sąsiedniego stoiska. Przejmuje inicjatywę i spokojnie tłumaczy: „”heban, heban””, obstukując figurkę ze wszystkich stron. Kiedy obaj Tunezyjczycy nadal widzą grymas niezadowolenia na twarzy turysty niezdecydowanego na kupno figurki wykonanej z najcenniejszych materiałów, obniżają cenę. „”60″” – pisze handlarz na własnej dłoni, po czym podaje długopis klientowi, zachęcając do napisania ceny, jaką ten proponuje. Na dłoni sprzedawcy pojawia się napis „”10″”. Sprzedawca już zwija się z rozpaczy, krzyczy, wymachuje rękami. I bacznie obserwuje reakcję konsumenta. Po chwili skreśla „”60″”, skreśla „”10″” i pisze „”50″”. To też za dużo? Skreśla więc „”50″” i pisze „”40″”. Obserwuje. Klient chce odejść? Sprzedawca wpada niemal w histerię. Dobrze, pisze „”35″” i doda jeszcze drugą figurkę. Klient upiera się, że da 15 za obie. W końcu dobijają targu. Turysta zabiera towary, a sprzedawca już biegnie do następnego przechodnia, który ukradkiem, nic nie podejrzewając, rzucił okiem na fajkę wodną… Tymczasem turysta w drodze powrotnej z urlopu, obładowany figurkami wielbłądów, wstępuje do sklepu na lotnisku i co widzi? Takie same figurki, o których cenę stoczył niedawno bój, kosztują tutaj po cztery dinary każda. Dokładnie takie same. Z czego są zrobione? „”Z plastiku”” – tłumaczy pani zza lady.
Wielbłądy wszystkich krajów łączcie się!
Różnica między robieniem zakupów w Tunezji a w Polsce sprowadza się właściwe do jednego: Otóż sprzedawca w Tunezji wydaje się mieć po stokroć większą motywację od sprzedawcy polskiego. Skąd bierze się u niego ten zapał do sprzedawania? Czyżby gorący afrykański klimat podgrzewał emocje nawet w klimatyzowanym sklepie? Chyba tak, przecież im bardziej wędrujemy na południe, tym bardziej gorącokrwistych mieszkańców spotykamy. I nie dotyczy to oczywiście kwestii tylko i wyłącznie konsumenckiej. Stonowani europejscy turyści, nieprzyzwyczajeni do zbytniej wylewności i prostolinijności w stosunku do obcych, mogą dać się nabrać na kilka sztuczek tych Tunezyjczyków, którzy chcieliby z przybysza wycisnąć tyle, ile tylko się da. O niebezpieczeństwach czyhających na łatwowiernego konsumenta w sklepie już wiemy. Ale to jeszcze nie wszystko. Przewodniki turystyczne ostrzegają na przykład przed taką oto sytuacją: turystę zaczepia młody mężczyzna: „”Czy pan/pani mnie nie poznaje? Jestem kelnerem w pani/pana hotelu.”” W ten sposób, niby przypadkiem, próbują zawrzeć znajomość. Turysta, gdy jest naiwny i uwierzy, już do końca dnia będzie miał towarzystwo. Lepiej być czujnym także w innych sytuacjach. Na przykład, kiedy ktoś symuluje, że miał awarię samochodu. Usłużny turysta zatrzymuje się i chce pomóc. Po chwili jednak może znaleźć się nie gdzie indziej, tylko w sklepie handlarza dywanami, który ni stąd ni zowąd zaczyna wciskać mu swoje wyroby.
Z taką natarczywością, jaką widać na przykładach opisanych powyżej, możemy spotkać się głównie w ośrodkach turystycznych Tunezji. W pozostałych miejscach nie musimy obawiać się ludzi. Generalnie bowiem Tunezyjczycy są bardzo przyjaźni i gościnni. Orientalna gościnność jest tu niepisaną zasadą. I to prawdziwa gościnność, a nie natarczywość. Kto doświadczył tej pierwszej, nie pomyli jej z tą drugą. Dlatego dobrze jest podczas pobytu w Tunezji zboczyć nieco z turystycznego szlaku. Wtedy zobaczymy, jak naprawdę wygląda tu życie i jacy Tunezyjczycy są w rzeczywistości. Warto wybrać się też na prawdziwy tunezyjski targ. Prawdziwy to znaczy ten, na którym kupują Tunezyjczycy, a nie stworzony głównie z myślą o turystach. Życie mieszkańców miast i wiosek skupia się bowiem wokół cotygodniowych targów. Przychodzą tu ludzie nie tylko po to, by kupić lub sprzedać warzywa, owoce, drób, dywany czy wyroby stolarskie, ale również w celach towarzyskich, by – co tu dużo ukrywać – po prostu poplotkować. Zresztą jeszcze całkiem niedawno zakupy robili wyłącznie mężczyźni. Do dziś nie każde gospodarstwo domowe stać na zamrażarkę czy lodówkę, dlatego ryby i mięso muszą być kupowane codziennie.
Na takim targu zobaczymy prawdziwą Tunezję. A przy okazji zaopatrzymy się w przedmioty naprawdę warte zakupu, a nie tylko puste pamiątki, nie mające tak naprawdę wiele wspólnego z tym krajem, a jedynie z przemysłem turystycznym większości państw tego rejonu świata (bo już na Okęciu turysta z wielbłądem pod pachą, wysiadający z samolotu z Tunisu spotka turystów z takimi samymi wielbłądami, wracających właśnie z wycieczki do Egiptu, do Maroka, z Wysp Kanaryjskich, z Turcji i jeszcze z paru innych zakątków świata).
Na prawdziwym targu kupimy więc produkty, których używają Tunezyjczycy: począwszy od biżuterii – kunsztownych naszyjników noszonych przez tutejsze kobiety jako talizmany przynoszące szczęście, poprzez tradycyjne kilimy i dywany wyplatane ręcznie oraz miedziane i mosiężne naczynia stanowiące podstawowe wyposażenie każdej tunezyjskiej kuchni, aż po perfumy i olejki eteryczne: różany, pomarańczowy czy geranium – dodane później do kąpieli przywołają choć trochę egzotyki i wspomnień. Nie wolno zapomnieć i o zakupach żywnościowych. Kasza kuskus, jagnięcia, biały chleb, daktyle – to podstawowe produkty, z których Tunezyjczycy przyrządzają najpopularniejsze tu potrawy. Kuchnia tunezyjska słynie zresztą w świecie ze swoich wyśmienitych smaków. Mówi się, że Tunezyjczykom smakuje wszystko, co jest czerwone i pikantne. Do tego zestawu należy dodać jednak jeszcze słodkości, na przykład w postaci baklawy – warstw ciasta przekładanych siekanymi orzechami i miodem. Przez cały dzień Tunezyjczycy popijają słodką herbatę z miętą. Przyrządza się ją gotując kilkakrotnie wodę wraz z cukrem i listkami mięty.
Życie na skraju Sahary
Na południu Tunezji zaczyna się już Sahara – prawdziwa pustynia – piękna i zdradliwa. Wydmy wysokie na 70 m, temperatury sięgające 50˚C w cieniu – ciężkie warunki i brak wody sprawiły, że te rejony Tunezji są bezludne. Tylko gdzie niegdzie pojawiają się pojedyncze oazy.
Woda jest w Tunezji – państwie leżącym na skraju pustyni – na wagę złota. Zdarza się, że na deszcz trzeba tu czekać nawet i kilka lat. Skąd Tunezyjczycy biorą więc wodę? Zbierają deszczówkę w wielkie cysterny, z których doprowadzana jest do wodociągów.
Susza i klimat sprawiają, że życie w niektórych rejonach nie jest łatwe. Do dziś na płaskowyżach od Sbeitli do Gafsy, gdzie wielki upał, silne gorące wiatry latem oraz lodowaty chłód zimą tworzą ekstremalne warunki – żyją nomadowie. Koczownicy mieszkający w czarnych namiotach wędrują ze swoimi stadami kóz i owiec w poszukiwaniu najbardziej soczystej trawy.
Jak dotrzeć?
Kraj rozciągający się między pustynią a morzem wart jest odwiedzenia. Pozostaje więc kwestia dotarcia do Tunezji. Z Polski najszybciej można tam dotrzeć samolotem. Tunezyjskie linie lotnicze Tunis Air mają różne samoloty (czytaj: niekoniecznie nowe). Obok tych nowoczesnych można trafić na tzw. „”latającą trumnę””; ale to raczej na krótszych odcinkach, na przykład kiedy w drodze na Dżerbę musimy przesiąść się w Tunisie. W przypadku takiej przesiadki pamiętajmy, aby nie ufać zapewnieniom obsługi jeszcze z polskiego lotniska, że bagaż trafi już bezpośrednio do portu docelowego. Nic bardziej błędnego! Może się okazać, że zostanie na lotnisku w Tunisie, podczas gdy my polecimy dalej. Dlatego sprawdźmy dokładnie, jaki jest los naszego bagażu, kiedy się przesiadamy. Nie tylko losu bagażu, ale i wszystkiego innego dopilnujmy sami, bo tunezyjskie lotnisko to miejsce, gdzie trudno doświadczyć słynnej arabskiej gościnności i pomocy. Po pierwsze: wizy. Może się okazać, że nie mamy czasu na kilkugodzinne oczekiwanie na wbicie stempla do paszportu ze względu na nasz drugi samolot, który może odlecieć bez nas, co nikogo nie obchodzi. Dlatego trzeba próbować obejść kolejkę lub znaleźć inne okienko, w którym zostaniemy obsłużeni. Czy nam się to uda? To zależy od siły naszych argumentów i od nastroju obsługi. Ale kiedy już będziemy u celu podróży, nie będziemy żałować.