O takich sklepach mawiało się niegdyś „szwarc, mydło i powidło”. Znaczy się, można w nich było nabyć dosłownie wszystko, czego klient oczekiwał, a nawet to, czego sobie nie wyobrażał. Czasy to były zamierzchłe, o specjalizacji nikt nie słyszał, a kto miał możliwości, handlował czym się da.
Na takie sklepy można się było natknąć jeszcze w latach gospodarki zdalnie sterowanej z Biura Centralnego, zwłaszcza w mniejszych miejscowościach. Oficjalnie nosiły miano „gieesów” i obok chleba, masła, proszku do prania i pieczenia, baterii do latarek, gumki do włosów, niedostępnych w wielkomiejskich księgarniach dzieł zebranych Marka Hłaski, można w nich było również kupić kalosze gumofilce, części do kombajnu Bizon i sznur do snopowiązałek. Wówczas też miało to jakiś sens. W czasach, kiedy to nie w kinie, a na półkach sklepowych było goło i wesoło, klient nie miał prawa wybrzydzać.